Choć kino Hanekego zwykle można rozpoznać "po jednym kadrze", w "Happy End" poczujemy się początkowo zdezorientowani. Cały obraz przypomina ujęcie z aplikacji w rodzaju Snapchata, z chomikiem w roli głównej, a towarzyszy temu makabryczny komentarz dziewczynki. To przedstawicielka najmłodszego pokolenia majętnej rodziny Laurentów, których losy tu poznajemy. Choć różnią się wiekiem, są równie zgnuśniali, oziębli i egoistyczni. Reżyser pokazuje ich w sposób panoramiczny - każdy z wielu bohaterów ma tu swoją historię, grzechy, namiętności i momenty olśnienia. Po snapchatowym ukłonie w stronę przenikniętej social mediami współczesności, reszta filmu to już typowe dla Hanekego powolne, często statyczne sekwencje, precyzyjnie a zarazem zwodniczo i mglisto odsłaniające skomplikowane relacje łączce poszczególne postaci.
Przybysze z Południa pojawiają się przez większość filmu w dalekim tle, ale w finale wkroczą na salony. Oczywistym było, że tytuł "Happy End" w przypadku Hanekego musiał być przewrotny. Nie jest to może najwybitniejszy z filmów w dorobku austriackiego reżysera, ale o żadnej porażce artystycznej nie ma mowy. Mamy tu tropy z "Ukrytego" (relacje z migrantami), "Funny Games" (medialne zapośredniczenie rzeczywistości), czy "Miłości" (starość jako wyzwanie), a nawiązania te składają się w nową jakość - elegię na odejście świata, jaki do tej pory znaliśmy.