Tylko u nas! Przedpremierowy fragment powieści Tego Typa Mesa „Dwa psy przeżyły”

30-04-2020
Tylko u nas! Przedpremierowy fragment powieści Tego Typa Mesa „Dwa psy przeżyły”
fot. Wiktor Franko
Wspominałem już, że zabiłem ojczyma? Kreuję się tutaj na teoretyka, ale prawda jest taka, że załatwiłem już jednego skurwiela. Część z was spodziewa się pewno, że co najmniej molestowanie skrzywiło mi psyche i długo dojrzewająca zemsta wydała po latach owoc w postaci mordu. Albo nieustanne bicie? Nie, kochani – „kochani” akcentowane oczywiście przesadnie czule, na modłę influencerską, więc jeszcze raz – nie, kochaaani, nie jestem z żadnej jebanej patologii i proste równania „przemoc rodzi przemoc” nie imają się mojego zbrodniczego umysłu.
Matka, kobieta idealna (jesteśmy w Polsce, dla chłopca Matka z a w s z e będzie pisana wielką literą i żadna psychoterapia od Matki się nie zacznie, wszystkiemu winien ojciec) trwała przy pierwszym mężu lat bodajże dwadzieścia pięć. Obydwoje lekarze, wyswatani demografią i kierunkiem studiów, połączywszy minimum dwukrotnie gniazdko i wtyczkę wysmażyli dwoje dzieci, w tym mnie, Walterka. A potem, na szpitalnym korytarzu, zakręciła się za ojcem jakaś dupa z farmacji i stary zdezerterował do niej w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Siostra, znacznie starsza, szybko poszła na swoje, porodziła dzieci i wszystko wskazywało na to, że w zdecydowanie za dużym jak na lewicowe standardy mieszkaniu będę dorastał obok Mamy osuwającej się w nobliwe przekwitanie. Że takie będzie z nas duo, a za jakieś dziesięć, dwanaście lat w gnieździe zostanie już tylko mia Madre.
Wtem na horyzoncie pojawił się gieroj. Nie pamiętam Matki jakoś bezgranicznie zakochanej, gadającej głupoty z wypiekami na twarzy, że wieczorem przyjdzie Bogdan i co tu włożyć, co na stół dać? Nie raz usiłowałem sobie przypomnieć repertuar jej uśmiechów z tamtych pionierskich z Bogdanem lat i jeśli coś w niej pompowało szybciej krew, to rodzące się na powrót poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Gdy poznałem chama, miałem pewnie z osiem lat. „Chama” w znaczeniu „przeciwnika” tak, jak się mówi, że „w klubie wystartowało do kogoś pięciu chamów” – to ważne, bo ojczym był zbyt zamknięty w sobie, by na jakiekolwiek chamstwo sobie pozwolić. Ach, to byłoby nadużycie, wielka emocjonalna rozrzutność.
Z początku wydał mi się super: father figure, w odpowiednim momencie wskakujący w buty ojca. Jarał mnóstwo papierosów, więcej niż ktokolwiek w rodzinie, był wysoki, brzuchaty i tajemniczy. W ramach dni zapoznawczych graliśmy razem trochę w piłkę, najczęściej w formacji skaczący-nadpobudliwy-Walterek i staram-się-nie-zgasić-cennego-szluga-zbytnim-zaangażowaniem-w-ruch-Bogdan. Kiedy ów skubaniec zawitał do stolicy, nie miał pracy i wynajmował kawalerkę wielkości pięści. Pamiętam jedną wizytę u niego, bo typ miał pralkę franię, a już w 1992 roku frania to był jednak głęboki oldskul. Robotę ostatecznie nagrał mu ktoś z jego środowiska, to znaczy ze środowiska śląskich inżynierów i już w ten inżynierski etat wyposażony wprowadził się Bogdan do mojego rodzinnego domu. Za mały byłem, by się jakakolwiek lampka zapaliła, zbyt ufny wobec doświadczonego mężczyzny. Do dzisiaj zresztą tak mam, że o ile babeczki rozkminiam bez większych trudności i manipulację wyczuję na kilometr, to starszy, męski man może mnie wystrychnąć na dudka, używając trzydziestu procent zasobów intelektualnych.
No bo skumajcie: typo, który gdzieś tam ma byłą żonę i syna (ale kto nie ma po czterdziestce w dziewięćdziesiątym drugim?) wbija do miasta stołecznego z pustą kieszenią, sekretnym uśmiechem Mony Lisy i apetytem na ustatkowanie. Nie wiadomo dokładnie, co robi, bo nie opowiada niczego o pracy. Nie wiadomo, co lubi poza tytoniem. Nie bardzo wiadomo nawet, czy może się jąka, bo nie sposób przyłapać go na dłuższej wypowiedzi. Postawny, z tym swoim przenikliwym wzrokiem, zużywający jakąś tam przestrzeń i tlen, przemieszczający się bezszelestnie ktoś, kto wbija się klinem w zwyczaje twojej rozgadanej dotąd, transparentnej rzeczywistości.
Nietolerancja wobec przybysza zaczęła kiełkować z wolna. Mieszkałem sobie z Mamusią – i, nagle, kolejka do łazienki. Miałem całą matczyną atencję – a tu trzeba się nią podzielić. Wszystkie te dziecięce zaskoczenia miały potem przybrać muskularną formę pretensji, rozliczeń i bezwzględnych reakcji.
Od zawsze byłem beznadziejny z matematyki. Nosiło mnie ku rysowaniu, pisaniu, uwielbiałem zawiązywać relacje z różnymi typami charakterów, może w alternatywnym życiu skończyłbym jako terapeuta, ale nie skromny misio, tylko takirozhulany, jak Depko czy Eichelberger? Nie wiem, w każdym razie pierwiastki, funkcje i niewiadome zagrażały ciągowi mojej edukacji. Dla Mamy zaś edukacja była świętością, a nauczyciel papieżem. Jej pomysłem na wyjście z impasu było zaangażo- wanie Bogdana jako korepetytora. W czasie, w którym liczby bez reszty zastąpiły tak potrzebne mi słowa, inspiracje, ojcowskie mądrości i wskazówki, moje pragnienie wysiudania Bogdana z domu przybrało dojrzałą postać.
Siadaliśmy przy stole, budzącym grozę austriackim zabytku, który nie wiedzieć czemu zawsze przystrojony był w taki biały, pleciony obrus z dziurami i mogłem się dopatrywać w tych kropkach galaktyk albo nagich kobiet, ale jakoś z tego bogdanowego milczenia i własnej nieudolności musiałem ostatecznie ulepić prawidłowy wynik. A myślami byłem daleko: „Kiedy on tak zaczął nonszalancko zakładać nogę na nogę? Ile czasu minie zanim wyjdzie na peta, co da mi pięć minut wolności? Jak odkochać się w Alicji? Jak umocnić pozycję w grupie rówieśniczej? Albo nie stracić chociaż tej, którą mam? Jakim cudem innym przychodzi to tak łatwo? I ta matematyka, i to panoszenie się?”. Stuk! Stuk długopisem w papier:
– No to jak, Walterze?
– Nie wiem, nie mam pojęcia, dotąd jeszcze rozumiałem, ale dalej to jakiś kosmos, Bogdan… – bo po imieniu sobie byliśmy.
– Pomyśl. – I wychodził zajarać. Nie licząc mojego imienia w formie wołacza daje to cztery słowa z ust ojczyma. Tyle z liczenia na dziś, a on nawet nie wie, że pobił własny rekord z zeszłego tygodnia!
Tak to się sączyło przez lata. Milczenie, matematyka, żarcie, mijanki pod kiblem. Ale żarcie też w ciszy i chociaż pod nos dostawał zawsze od Mamy o dowolnej porze gorący i smaczny posiłek, to żeby jakieś „Dziękuję” albo „Och, jakie to smaczne!” padło, to sobie nie przypominam. Zresztą wiadomo, że wykończyłem dziada, więc wszelki obiektywizm nie jest w moim interesie. Wystarczą mi wyrzuty sumienia za inne występki.
Chłop emocjonował się z rzadka: jadąc po Warszawie – jaka zakorkowana, chaotyczna, zacięta i zabiegana – oraz na wspomnienie dzieciństwa. Trudno mi było wyobrazić sobie tego łysawego brodacza w wersji „krótkie spodenki plus roześmiana buzia”. Broda była jego znakiem rozpoznawczym, a jeśli dotychczas nie nazwałem go brodaczem, to dlatego, że Bogdan był niczym Święty Mikołaj. Nikt nie musi dodawać, że nosi bujny zarost, gdy o nim opowiada. Siwe umaszczenie ojczyma jawiło się jako coś tak oczywistego, że gdy pewnego dnia dał się w końcu namówić Matce na ogolenie całkowite – nie poznałem gościa. Wróciłem ze szkoły wykończony kolejnymi bitwami z rówieśnikami i naukami ścisłymi. Rzuciłem klucze i plecak na komodę. Podrabiane adidasy zsunąłem tak, by nie rozwiązać sznurówek i jakoś wtedy dostrzegłem w korytarzu pana w średnim wieku i powiedziałem:
– Dzień dobry.
– Cześć.
– Cześć? A pan jest?…
– No jak to, nie poznajesz mnie? – rozgadał się ojczym. Ja z kolei zaniemówiłem. To, co ujawniło zdjęcie maski Dionizego ze Złotopolskich nie przypominało żadnego znajomego ryja; od nosa w dół Picasso domalował mu niedorzecznie stromy podbródek, wole właściwie. Usta, cytując Bukowskiego, przypominały „dziurę wyciętą w naleśniku”. Uzyskano kolaż z Tomka Karolaka i Józefa Oleksego. Przeważały gładkie wypukłości i chociaż udawało się dostrzec w tym miksie jakieś oczy i uszy, to jakby je dostrzegać w rzeźbie z sześciu pożółkłych kartek wyrwanych z przedwojennego zeszytu. Od chwili ścięcia zarost dłużył się i stawał na powrót brodą. Nie było wątpliwości, że pomysłem z goleniem Mama nie trafiła w dziesiątkę. Przynajmniej mieliśmy jasność, że pod spodem nie kryją się zmarszczki mimiczne dowodzące bogatej przeszłości emocjonalnej podmiotu. Gładź. Gładź szpachlowa, śląska, śniada. Choć trzeba oddać inżynierowi, że wyprzedził brodate hipsterstwo o dekady i pod patentem na brak osobowości i kształtu jaźwy mógłby dopisać „pierwszy!”.
Powieść Piotra Szmidta „Dwa psy przeżyły” ukaże się już 6 maja nakładem wydawnictwa Wielka Litera.
FacebookInstagramTikTokX