1. Halsey - Manic
Dwa poprzednie albumy były konceptualne i każdy z nich opowiadał jakąś historię. Tym razem Halsey opowiada wyłącznie o sobie – o Ashley, czyli dziewczynie, którą zdradził chłopak, która cierpi na dwubiegunówkę i która ma za sobą trzy poronienia, ale wciąż marzy o dziecku. To szczery, dewastujący, chwytający ze serce album, po którego przesłuchaniu nabiera się ochoty, aby Halsey po ludzku przytulić. Równie duże wrażenie robi oprawa, bo na przykład podczas występu w SNL wizualizacjami były wiadomości od G-Eazy'ego, w jednym z klipów Halsey maluje swój portret, a w piosenkach i interludiach są fragmenty m.in. wiadomości od Johna Mayera czy dialog z filmu „Jennifer's Body”. To piękny, ale smutny album o potrzebie miłości, samotności, poczuciu kompletności i zmaganiu się ze sprzecznymi uczuciami, których czasem do końca nie rozumiemy.
2. Charli XCX - how i'm feeling now
Brytyjska wokalistka wielokrotnie udowodniła, że już nie musi nikomu niczego udowadniać. Zamiast tego po prostu bawi się muzyką. Ten album jest zresztą bezpośrednią reakcją na pandemię, a nagranie go zajęło Charli ledwie ponad miesiąc. Choć ukazał się podczas pierwszego lockdownu, jest energiczny, świeży, eksperymentalny i świetnie nadaje się do jednoosobowej imprezy w salonie. Nie brakuje też chwytliwych wersów, z którymi łatwo się identyfikować. Charli też bywa obecnie zdezorientowana, znudzona, przestraszona i kapitalnie, że o tym śpiewa.
3. Taylor Swift - folklore
Niespodziewana premiera albumu Swift to zdecydowanie jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych tego roku. Jego najmocniejszą stroną jest storytelling, co widać w piosenkach takich jak np. „seven” czy „my tears ricochet”. Świetnym zabiegiem okazało się również opowiedzenie historii nastoletniego trójkąta miłosnego z trzech różnych perspektyw („cardigan”, „betty” i „august”). Krążek spełnia swoją rolę i idealnie wpasowuje się w jesienny starter pack obok koca i ciepłej herbaty. Czasem jest bajkowo, czasem melancholijnie, a czasem przeraźliwie smutno, „folklore” pozwala jednak przenieść się do odległej krainy i zapomnieć choć na chwilę o wszystkich złych rzeczach, które dzieją się dookoła nas.
4. Troye Sivan - In a Dream EP
O ile płytę Swift porównałabym do relaksującego wieczoru przy kominku, o tyle EP-ka Sivana jest raczej wyprawą w nieznane słynną amerykańską droga Route 66. Od inspirowanych latami 80. i flirtujących z synth-popem piosenek trudno się oderwać, a elektryczny bit długo nie może wyjść z głowy. Trudno pozbyć się również uczucia
dojmującej tęsknoty za normalnością i innymi ludźmi, bo to album, który świetnie sprawdziłby się podczas popołudnia nad jeziorem czy szalonej domówki u nowo poznanych ludzi. To eskapizm w najlepszym wydaniu, a Sivan zdecydowanie wie, co robi. Pokazał to zresztą wydając ostatnio remix „Easy” z Markiem Ronsonem oraz Kacey Musgraves.
5. sanah - Królowa dram
Debiutanckim krążkiem sanah zachwycałam się już przy okazji recenzji oraz wywiadu, ale bardzo chętnie zrobię to raz jeszcze. Piosenki sanah brzmią niemal jak monolog koleżanki, która opowiada o zakrapianej imprezie czy nowym chłopaku i trudno się z nimi nie identyfikować, bo każdy z nas coś takiego przeżył. Teksty są bardzo autoironiczne i nie brakuje w nich sarkazmu, zwłaszcza gdy poruszany jest wątek relacji damsko-męskich. Pojawiają się zwroty takie jak „nie znam typa”, „po co mi ta spina”, „zamawiam taksę” czy „normalka” i trudno oprzeć się wrażeniu, że pobrzmiewa w nich sarkastyczny głos młodego pokolenia. To bardzo mocny debiut i z niecierpliwością czekam na to, co sanah pokaże nam w przyszłości.